Zauważyłam, że opinia, którą napisałam już dawno na Google Maps z jakiegoś powodu wisi tam nieopublikowana, więc wklejam tu.
Rozmowy z psychologiem dały mi tyle, że długo czułam urazę. I nie, nie jestem osobą ze skłonnością do chowania urazy, przeciwnie, pierwszy raz mi się to zdarzyło. Fajnie by było mieć na uwadze, że ludzie często nie trafiają do was w swojej życiowej formie, a osoba czująca się źle nie będzie się bronić jak ktoś przegina.
Ja do sytuacji też się przyczyniłam, bo głupotą z mojej strony było kontynuowanie wizyt. Już na początku podejrzewałam, że raczej wspólnego języka z terapeutką nie znajdę: raz zdarzyło się, że opowiedziałam o czymś, po czym od razu pożałowałam, bo reakcja terapeutki nie znajdowała się w spektrum reakcji, które byłyby dla mnie adekwatne (to zresztą powód, dla którego uważałabym z takim emocjonalnym ekshibicjonizmem) i że, wobec tego, nie jest to ktoś, przy kim ja czułabym się swobodnie. Nie jestem osobą, która z każdym pogada i pożartuje na każdy temat, tak już mam. Jednak nie chciałam się też od razu całkiem zniechęcać i uprzedzać.
Ale inne rzeczy też niczego nie ułatwiały. Terapeutka zaszufladkowała mnie po godzinie rozmowy; potem właściwie już tylko szukała potwierdzeń swoich (skądinąd czasem cudacznych) założeń na mój temat i to pod nie dopasowywała „podejście” do mnie. Cały ten komentarz najlepiej świadczy o tym, jak bardzo nietrafione. Nie czytacie dobrze ludzi, więc się w to nie bawcie. Ogromną różnicę natomiast zrobiłoby coś tak zwyczajnego jak ciągłe zwracanie uwagi na to, żeby traktować innych tak, jak by się samemu chciało być traktowanym, bo pewne rzeczy są dość uniwersalne.
Psycholog zachowywała się jak wyrocznia, ja nie miałam prawa do nawet wyrażenia (!!!) własnego zdania na jakikolwiek temat ani do oceny czegokolwiek. Ona natomiast miała monopol na ocenę wszystkiego dookoła. Często zadawała pytania dot. przyczyny jakiegoś stanu rzeczy, po czym (jeżeli tylko moje odpowiedzi nie potwierdzały jej hipotez) i tak wiedziała lepiej. Jak ktoś wie coś lepiej to naprawdę w porządku, ja nie zamierzam przekonywać, ale niech może po prostu nie pyta, bo taka rozmowa męczy. Dodatkowo w ogóle nie myślała nad tym, co mówi ani jak to co mówi zostać odebrane (nieskończonych możliwości interpretacji jednej wypowiedzi nie ma). Przez te bezrefleksyjne komentarze dźwięczały mi potem w głowie zdania terapeutki i obniżało mi to nastrój (sick!) i samoocenę.
Poza tym byłam traktowana jak niedorozwinięta. Niektóre teksty były tak hitowe, że do dziś ciężko się zastanawiam, czy ja może po prostu nie byłam w ukrytej kamerze… To nie o mnie świadczy, ale też nie mam z głową na tyle, żeby jeszcze za to płacić, sorry. Sama źle się czuję z tym, że nie stać mnie było wówczas na reakcję, bo terapeutka na za dużo sobie pozwalała. Właściwie nie mam pojęcia, czemu już po prostu nie mówiła mi na „ty"; oporów nie miałaby na pewno, a przynajmniej forma współgrałaby z treścią. Ale rozumiem, że to takie nieumiejętne zachowywanie pozorów traktowania kogoś poważnie. I to nie jest kwestia mojego przewrażliwienia, bo prawda jest taka, że terapeutka nawet nie wpadłaby na to, żeby mówić pewne rzeczy kobiecie w swoim wieku, a nie będzie mi nikt wchodził na głowę tylko dlatego, że ma 20 lat więcej.
Po pół roku, kiedy zdecydowałam się spotkania przerwać, bo wiedziałam, że nie wpływają na mnie dobrze, nazbierało się tego tyle, że przez 20 minut mogłabym mówić o tym, co było nie tak. Ale strach coś powiedzieć, bo na pewno wyszłoby na to, że a) mam problem ze schematem nadmiernej krytyki b) przemawiają przeze mnie moje mechanizmy obronne c) inne równie wygodne wytłumaczenie. Żeby było jasne: nie robię z siebie ofiary i się zresztą tak nie czuję, ale też nie będę udawać, że dało mi to cokolwiek dobrego, bo wyłącznie negatywnie odbiło się na moim samopoczuciu.